Majka

Cholerny świat. Znowu ta piosenka. Śpiewają tak głośno, że wgryza się w ciszę tego pokoju. Znowu przywiało mnie nad morze. Tylko po co? Mam swoje 30 lat i może najwyższy czas rozliczyć się przed sobą z życiem i z tymi, którym to życie utrudniłam...... Byłam tą, dla której zmieniano świat i faktycznie faceci oddaliby wszystko za jeden uśmiech, jedno spojrzenie. Tylko co mi to dało? Przerażającą świadomość, że bawienie się uczuciami innych nie oznacza szczęśliwego życia. Miałam się czym pochwalić mając 16 lat. Blond piękność. Smukłe i opalone ciało, oczy, w których można było utonąć i usta tak chętne do pocałunków. Wtedy też było ognisko. Uroczy, cudownie umięśniony chłopak śpiewał „Majkę” patrząc mi głęboko w oczy. Jak mogłam nie uwierzyć w czystość jego intencji. Fakt, nie miałam dużego doświadczenia jeżeli chodzi o mężczyzn. Jedyny, którego znałam od dzieciństwa, zawiesił na swoim sercu kartkę z napisem ”Nie przeszkadzać”, kiedy tylko starałam się zainteresować go sobą. Uwierzyłam i Casanova teraz śpiewał dla mnie. Koleżanki pękały z zazdrości, a ja byłam gwiazdą. Niebo iskrzące się jak moje oczy, szum fal i romantyczny spacer brzegiem morza. Jeszcze dziś czuję powiew wiatru we włosach. Czar prysł, kiedy jego rozgrzane dłonie zaczęły dotykać mojego ciała coraz bardziej natarczywie i natarczywie. W poszarpanym kostiumie biegłam co sił w nogach czując na sobie lepki dotyk „cudownego” Casanovy. Dobiegłam do domku i zamknęłam się w łazience. Stałam tak długo pod prysznicem, aż woda nie zmyła ze mnie wstydu i brudu jego dotyku. Szkoda, że woda nie mogła wedrzeć się do mojego serca i zmyć rosnącą we mnie nienawiść do wszystkich brudnych, nachalnych rąk niezaspokojonych facetów i siebie samej. Wycierając swoje obolałe i zhańbione ciało postanowiłam sobie, z całą zawziętością na jaką stać 16 -latkę, że od tego momentu to ja będę górą i to ja nie pozwolę więcej się zranić ani wykorzystać. Stanę się modliszką – zwabię, usidlę, wypije wszelkie soki i zostawię. Żebym się nie rozmyśliła spisałam przysięgę na kartce papieru podpisując ją własną krwią. Ową krwią był lakier do paznokci, bo przecież to ja miałam krzywdzić a nie jeszcze upuszczać sobie krwi. Nie przyniosło mi to żadnej ulgi, ale innej drogi nie widziałam dla siebie. Świat męskich rówieśników stał się dla mnie polem bitwy. Wychodziłam jak amazonka z tarczą na sercu, by żaden z nich nie śmiał wbić strzały Amora w moje serce. To ja miałam polować i tylko szukać zdobyczy. Najpierw jednak musiałam się do tego zadania dobrze przygotować. Czytałam książki o okrutnych kobietach, które bawią się mężczyznami i czasem posuwają się nawet do mordu. Myślałam, że na wszelki wypadek i to może się przydać. Ale to ja już zaczęłam zabijać. Samą siebie. Powoli i systematycznie. Na dolną szufladę serca włożyłam moją wrażliwość, czułość i marzenia o uwodzicielu, który by mnie uratował, od czarnej kobry, która we mnie się rodziła. Lady Makbet była moją nauczycielką i sprzymierzeńcem. Nie prosiłam złych mocy by mnie wspomogły, bo byłam przekonana, że mojego sprytu i przebiegłości wystarczy. Moją pierwszą próbą, próbą generalną, była nowa klasa w elitarnym liceum. Do innego iść nie mogłam, bo ojciec, choć byłam dla niego niewidoczna, nie mógł pozwolić sobie na kompromitację. Piękna i mądra to był jego plan wobec córki, której nie zauważał. Ja dodawałam jeszcze: zimna i przebiegła. Taką się stawałam. Wiedziałam, że moje wysiłki nie idą na marne. Już pierwszego dnia koledzy wiedzieli na kogo mają patrzeć. Słyszałam za sobą skowyt męskich serc i to napawało mnie nieukrywaną, ale niestety graną mistrzowsko radością. W głębi serca chciałam schować się za maską niewidoczności i wtopić się w tłum. Zimnymi oczami szukałam ofiary, pierwszego mężczyzny, który pozna smak pogardy kobiecego serca. Znalazłam i przyczajona czekałam, kiedy będę mogła zarzucić sieć. Zwariowanej, naturalnej nastolatki Majki jeszcze nie pogrzebałam, czasem, gdy nikt nie widział wskrzeszałam ją na nowo, by choć przez chwilę, w ukryciu uwolnić siebie od jadu  czarnej kobry. Pierwszą ofiarą mojego chorego z bólu serca był Konrad. Najlepsza partia w klasie. Przystojny jak Brad Pitt, z podniesioną głową chodził po korytarzach szkoły zostawiając za sobą stęskniony wzrok wszystkich dziewczyn. Tylko jedna nie patrzyła. Nie dowierzał i postanowił zdobyć blond piękność z Ia. Wodził za mną wzrokiem, a ja mijałam go jak pięknie malowaną ścianę, która jednak mnie zachwycić jakoś nie mogła. Czasem podstępem udało mu się usiąść ze mną w ławce, ale ja z anielskim uśmiechem zgłaszałam nerwowemu matematykowi, że kolega nie pozwala mi się skupić. Skulony wędrował do innej ławki, a na mojej twarzy malował się piękny uśmiech kierowany w jego stronę. To dodawało mu nadziei i mylnie interpretował, że ma próbować dalej. Próbował pisząc wiersze nieudolnie rymowane, które później jakimś cudem znajdował zgniecione na swojej ławce. W oczach dziewczyn widział ogromne współczucie a w moich lód, który za wszelką cenę chciał stopić. Na lód mojego serca miał podziałać czaderski Sylwester zorganizowany w jego domu. Wręczył mi zaproszenie z miną toreadora, który wyszedł zwycięsko ze spotkania z bykiem. Zerknęłam nie racząc nawet odpowiedzieć czy przyjdę. Kiedy wchodziłam spóźniona w czarnej balowej sukni usiadł z wrażenia. Towarzystwo zamilkło na moment, a ja rozejrzałam się z miną rozkapryszonej księżniczki i patrząc mu prosto w oczy spytałam, czy to tutaj ten bal, na który tak usilnie mnie zapraszał. Czerwony ze wstydu szepnął, że to tylko impreza. Chciał mówić coś jeszcze, ale ja patrząc na niego lodowato, powiedziałam, że mam dość jego sztubackich zalotów i jedyne co może dla mnie zrobić to zamknąć za mną drzwi. Odwróciłam się i krokiem królowej przeszłam przez pokój zrzucając niechcący kryształ. Skąd mógł biedaczek wiedzieć, że mój wysoko postawiony ojciec zapraszany jest zawsze z całą rodziną na bal z prawdziwego zdarzenia, gdzie do tego chwali się piękną i dobrze ubraną córką. Od tej pory Konrad już  przestał na mnie patrzeć, a ja nie wiedzieć czemu nie czułam żadnej satysfakcji. I w tym momencie zaczęły zakradać się w moje serce wyrzuty sumienia i choć przekonywałam siebie, że niepotrzebnie czaiły się i przypominały, że tak robić nie wolno. I tego jednego nie mogłam przejąć od Lady Makbet, dla której wyrzuty sumienia stawały się słabością obcą w jej życiu. Moje wyrzuty sumienia wpełzały do serca niczym wąż do ogrodu Eden pobudzając do życia moją zabijaną duszę. Ale i z tym nauczyłam sobie dawać radę, ale o tym później. Z nienawiści Konrad nazwał mnie czarną kobrą i tak już zostało do końca liceum. Chłopcy starali się mijać mnie szerokim kołem, a ja im na to pozwalałam czekając na kolejnego, który będzie próbował  zbliżyć się do mnie choćby na krok. W nocy słyszałam słysząc krzyk swojego serca chowałam głowę w poduszkę, zatykałam uszy i udawałam przed sobą, że to jakieś inne serce krzyczy. Czasem czułam się tak jakbym miała zamarznąć i szukałam pomocy. Wszelkie próby rozmowy z mamą kończyły się fiaskiem, bo zapracowana i wpatrzona w ojca na nic więcej nie miała już czasu. Przyjaciółek miałam niewiele, bo grając w szkole kobrę rzadko widziały naturalną Majkę. Zamknęłam się więc w sobie tak mocno, że nawet w nocy, kiedy nikt mnie nie widział, spojrzenie moje mroziło szyby i zostawiało szron na meblach. Wskrzeszana czasem Majka uśmiercała kobrę i szron stapiał się pod wpływem promieni słońca owej naturalnej i wrażliwej dziewczynki, która we mnie była. Nadszedł czas połowinek i czas szukania partnera na tak ważną licealną imprezę. Piękno mojego ciała kusiło, więc i zaproszeń miałam dużo. Wybrałam nieśmiałego szkolnego malarza, którego obrazy zdobywały laury w najbardziej prestiżowych konkursach. Sama się zastanawiałam dlaczego właśnie jego wybrałam. Może to impuls albo wrażliwość jego oczu, która spotkała się z cynizmem mojego wzroku. Kiedy na mnie patrzył wiedziałam, że jego serce do mnie należy. Wodził wzrokiem za każdym razem, gdy przechodziłam tuż obok niego. Zachowywał się jak dżentelmen z angielskich filmów, a ja jakby od niechcenia przyjmowałam gesty nie patrząc na niego wcale. Niestety nie miał szczęścia zatańczyć ze mną, kiedy tylko zebrał się na odwagę i podchodził, ja wybierałam tego, który stał obok, nawet jeżeli ten był zajęty rozmową. Przecież nie mógł odmówić takiej piękności. Koleżanki trzymały blisko siebie swoich chłopaków, ale i to na nic się przydało. Wyćwiczone przed lustrem spojrzenia działały jak magnez i złamałyby każde serce. Mój malarz gasł coraz bardziej, gdy po tańcach siedząc przy nim wyglądałam na znudzoną i zmęczoną jego towarzystwem. Gdy impreza zaczęła się rozkręcać, a malarz, pomagając sobie kieliszkiem wina nabierał wigoru, stwierdziłam, że na mnie już czas. Patrząc w jego maślany wzrok powiedziałam głośno, żeby nie zapraszał mnie nigdy więcej. Wyszłam i idąc samotnie płakałam, bo już nie mogłam siebie samej znieść. Nie wiedziałam, gdzie mam przed sobą uciec, gdzie się schować, by choć przez chwilę oddychać pełną piersią i przestać grać to życie, które moim nie było. Schowana pod prysznicem na nowo chciałam się urodzić, ale woda nie mogła zmyć ze mnie makijażu kłamstwa, który nakładałam na twarz każdego dnia. Wycieńczona rzuciłam się na łóżko pytając samą siebie jak długo jeszcze. Każdą komórką swojego ciała pragnęłam miłości i wiedziałam, że żyjąc tak nie mam prawa mieć nadziei, że kiedykolwiek przyjdzie do mnie. Powzięłam myśl, by złagodnieć trochę i pozwolić sercu odpocząć. Musiałam dla siebie znaleźć jakiś azyl, coś, co by mogło mnie uratować a nie niszczyć. Zasnęłam i zapomniałam, że taki pomysł zrodził się w mojej głowie. A potem były szalone przygotowania do studniówki... i Tomasz, który wymarzył sobie, że ten jedyny bal przetańczy ze mną. Ubrany jak z katalogu najnowszej męskiej mody i z błyskiem w oku stanął przede mną z białą kopertą w dłoni by zaprosić mnie jako osobę towarzyszącą. Odsuwając moje długie blond włosy, uśmiechając się czarująco powiedziałam, że pójdę z nim z przyjemnością. A potem biorąc go delikatnie pod ramię zaprosiłam na chwilę rozmowy. Czułam jak mocno bije jego serce. Wymyśliłam na zawołanie bajeczkę o ojcu, który opłakuje śmierć swojej ukochanej siostry i że w takiej sytuacji absolutnie nie mogę prosić o pieniądze, a przecież potrzebna będzie suknia by dobrze się prezentować przy tak pięknym czarującym koledze. Zauroczony spojrzał na mnie i zgodził się na wszystko. Suknię wybierałam sama w najbardziej ekskluzywnym sklepie a Tomasz płacił, choć dobrze wiedziałam, że nie stać go na taki wydatek. Wyglądał tak jakby wygrał los na loterii. Tuż przed studniówką miał po mnie przyjechać. Niestety nie zastał mnie w domu. Rodzice byli na proszonej kolacji, a suknia wisiała na widocznym miejscu tak, by Tomasz mógł ją zauważyć. Kiedy załamany odjechał, nie mogąc na siebie patrzeć wybiegłam z domu. Biegłam do utraty tchu nie patrząc przed siebie, biegłam, by zmęczeniem siebie ukarać, biegłam, by od siebie uciec. Wyrzuty sumienia pięścią waliły do serca, ale ono zamknięte było na klucz. Odgłos kołatania odbijał się w mojej głowie, a ja marzyłam tylko o tym, by schować się przed tym hukiem i po prostu usłyszeć ciszę. Potknęłam się i upadłam. Słyszałam swój zmęczony, świszczący oddech i chciałam tak leżeć na tej ziemi i zasnąć na zawsze. Ludzie zainteresowali się mną, niechętnie wstałam i zobaczyłam przed sobą mały kościół. Drzwi były otwarte więc schowałam się przed spojrzeniami, ciekawskimi ludźmi i hukiem, który nadal rozlegał się w mojej głowie. Usiadłam w ławce i poczułam, że jestem sama. I że w mojej głowie jest cisza. Słyszałam tylko bicie swojego serca. Panował półmrok, ale mi to nie przeszkadzało. Wsłuchiwałam się w rytm własnego serca. Patrzyłam przed siebie i zobaczyła ogromny krzyż. Chrystus ze zwieszoną głową patrzył na mnie. Chciałam odwrócić wzrok, ale nie mogłam. Siedziałam i patrzyłam na Niego a On na mnie. Czas stanął w miejscu. Dopiero brzęk kluczy wyrwał mnie z odrętwienia. Wyszłam lekko chwiejąc się na nogach. Jakoś dotarłam do domu. Prysznic wybudził mnie z letargu. Zaczęłam płakać, głośno niby poranione zwierzę szlochałam, a lecąca woda tłumiła wyrywający się z mojej piersi krzyk. Łzy nie chciały przestać płynąć. Wiedziałam, że muszę znaleźć krzyż, który gdzieś w tym domu się poniewierał. Znalazłam go w szafce, schowany głęboko czekał, aż ktoś wreszcie sobie o nim przypomni. Z jakimś dziwnym namaszczeniem zaniosłam go do pokoju. Zdjęłam portret Lady Makbet i powiesiłam krzyż tak, żebym mogła na niego patrzeć. Płakałam i to dawało mi ulgę. I znowu Chrystus z tego krzyża na mnie patrzył. Poczułam, że nie potrzebuję teraz maski. Kostium czarnej kobry schowałam i pozwoliłam Majce – małej zranionej dziewczynce płakać. Nagle z głębi serca wyrwało mi się pytanie, które powiedziałam głośno, bym i ja mogła je usłyszeć: Dlaczego tak na mnie patrzysz? Dlaczego wtedy...? Szloch nie pozwolił mi dokończyć pytania, które od początku chciałam zadać. Zasnęłam na wprost krzyża po raz pierwszy nie tuląc się do pogryzionej poduszki. Wzrok Chrystusa z krzyża towarzyszył mi każdego dnia. Wstawałam – patrzył na mnie. Kładłam się spać – patrzył na mnie. Uczyłam się – patrzył na mnie. Gdzie się nie odwróciłam widziałam wzrok Chrystusa z krzyża. Ten wzrok nie zabił we mnie kobry, niestety. Teraz jednak na zemstę nie miałam czasu. Matura musi być zdana na 5 – nie może być inaczej, bo przecież kierunek studiów już wybrany. Szkoda tylko, że nie przeze mnie.  Nie mogłam zapomnieć o tym wielkim krzyżu z nieznanego mi kościoła. Wiedziałam, że muszę tam wrócić. Już nie musiałam być „górą” i walczyć, mogłam się ze stłamszoną Majką po prostu zaprzyjaźnić. Znalazłam kościół i w mojej pamięci pojawiały się obrazy z nim związane. Jak przez mgłę widziałam siebie w pięknie wymodelowanych włosach podchodzącą do ołtarza, gdzie biskup wypowiadał imię i namaszczał moje czoło. Teraz w kościele nie było nikogo. Czułam się niepewnie i powoli stawiałam kroki by nie zburzyć panującej tutaj ciszy. Krzyż wisiał tak jak wtedy ogromny i majestatyczny jak sokół na niebie. Promienie słońca rozświetlały twarz Chrystusa a Jego spojrzenie powaliło mnie na kolana. Dokładnie prawie padłam na twarz.  Byłam tak blisko ołtarza jak nigdy dotąd. I znowu czas się zatrzymał, jakby dawał mi szansę na azyl, o którym w skrytości duszy swojej myślałam. Odrętwiała patrzyłam w Jego oczy czując się jak tonący, któremu ktoś podaje rękę. Złożyłam ręce jakby do modlitwy, ale nie mogłam wypowiedzieć słowa. Nie wiem jak długo to trwało. W końcu starszy pan delikatnie dotykając mojego ramienia szepnął, że już późno i zamykać czas. Wstałam i nie miałam siły iść. Jakbym nagle nie miała dokąd pójść. Odwróciłam głowę upewniając się czy nadal na mnie patrzy. I nagle sobie coś przypomniałam. Bolesne i przejmujące. Wyparłam to z pamięci a teraz wracało z taką siłą, że sama nie wierzyłam, czy stało się to naprawdę. I znowu nie wiem jak dotarłam do domu. Zbawienny prysznic nie chciał tym razem ukoić skołatanego serca. Przypomniane wydarzenia domagały się powrotu, ale nie miałam siły by znów przypominać sobie wszystko od początku. Usiadłam pod krzyżem i wiedziałam, że najwyższy czas go znaleźć. Długo wertowałam szuflady, aż na samym dnie zawinięty w folię leżał złoty krzyżyk. Ścisnęłam go w dłoni jak wtedy. Podeszłam do krzyża gotowa na wszystko. Nie robiłam tego od bardzo dawna i słowa grzęzły mi w krtani. Zaczęłam mówić do Chrystusa z krzyża tak, jak rozmawia się z kimś, kto wrócił z dalekiej podróży. Spytałam bez ogródek i trochę wyzywająco dlaczego pozwolił mi wtedy uwierzyć w kłamliwe słowa. Przecież wiedział jakie mam życie. Dlaczego dał mi takie piękne ciało, które kusi i prowokuje do takich zachowań. Wylewałam przed krzyżem moją ogromną samotność i pustkę. Pytałam przez łzy dlaczego wtedy mnie zostawił, odwrócił się, zasnął. Dlaczego nie było gromu z nieba, ludzi, kogokolwiek, kto mógłby mnie uratować, pomóc, zauważyć. Dlaczego pozwoliłeś na to?! - krzyczałam Mu w oczy, a On patrzył na mnie, tylko patrzył. Słyszałam ten swój krzyk i z każdą chwilą ubywało z niego mocy, tak jakbym się zmęczyła tym wrzaskiem, który tak naprawdę wydobywał się z mojego zlodowaciałego serca. I nagle poczułam, że ciągle ściskam w ręku krzyżyk, którego usilnie szukałam. I znowu zobaczyłam jak idę brzegiem morza roześmiana i szczęśliwa. Zachód słońca wtedy był przepiękny. Patrzyłam w jego zachwycające, cudne oczy, a on tak delikatnie głaskał moje włosy, przytulał do siebie i muskał ustami moje czoło. Przypominał mi trochę mojego dziadka, nie z wyglądu, tylko był tak delikatny i czuły. Dopiero kiedy znaleźliśmy się w ustronnym miejscu przestał być czarujący. Wyrywałam się strasznie jak zwierzę, które wpadło w potrzask. Wiedziałam, że nie mam szans, ale przecież nadzieja umiera ostatnia. Kopałam, krzyczałam, ale jego silne ręce wbijały się prawie w moje ciało. A potem chwycił mnie za szyję chcąc uciszyć, nastraszyć, nie wiem. Palce wplątały mu się w złoty łańcuszek, a ponieważ wyrywałam się i wierzgałam, chciał uwolnić się z niego jak z obręczy i zerwał go. Wykorzystałam moment i biegłam tak, że mój własny cień nie mógł mnie dogonić. Dlaczego mi to wszystko przypominasz? - spytałam już spokojnie Chrystusa z krzyża. I nagle znów, nie wiem skąd, przyszła myśl, dlaczego on mnie wtedy nie gonił. Dlaczego pozwolił mi uciec, nie dokończył dzieła tylko pozwolił uciec. Jakby olśniona zobaczyłam, że wszystko zaczyna się układać. Mój bieg ofiary i stagnacja oprawcy. A potem ta czarna rozpacz, że jedyna pamiątka po dziadku leży gdzieś przysypana piaskiem, deptana przez ludzi. Jeszcze dziś pamiętam, jak dziadek przyjechał do mnie w przeddzień Komunii, posadził na kolanach i pokazał ten piękny prezent. Mówił, żebym go nosiła zawsze przy sobie, blisko, na szyi. Jezus nie pozwoli zrobić ci krzywdy i czasem przypomnisz sobie o starym dziadku, który bardzo ciebie kocha, mówił, a ja tuliłam się tak mocno do niego i prosiłam, żeby ze mną zamieszkał, bo ja czuję się taka samotna. Wtedy podnosił mnie do góry i mówił, że zawsze jest bardzo blisko Swojej Jedynej Księżniczki, tak ładnie mnie nazywał. Pytałam nawet ojca, czy dziadek nie mógłby z nami zamieszkać, ale nigdy nie doczekałam się odpowiedzi. Chyba się nie lubili. Dlatego pewnie poszłam w to nieszczęsne miejsce i szukałam mojej złotej nadziei – krzyżyka od dziadka. Kiedy skupiona kopałam w piasku zauważyłam przed sobą smukłe, aczkolwiek trochę owłosione nogi i zadygotałam z oburzenia. To był on. Już szykowałam ręce by wydłubać mu oczy, gdy zobaczyłam, że coś mi podaje bąkając słowo wybacz. Trzęsłam się z oburzenia, złości i strachu i sama nie wiedziałam co ściskam w dłoni. Później, w domku, wrzuciłam do torby nie patrząc na to, czego dotykały jego ręce.  Popatrzyłam na krzyż i nie wierząc w to co mówię spytałam: Byłeś tam ze mną? Popatrzyłam na złoty krzyżyk i lotem błyskawicy dotarło do mnie, że to On mnie uratował. Oniemiałam. Nie zasnąłeś ani na chwilę, tylko - jak mówił dziadek - nie pozwoliłeś zrobić mi krzywdy, powiedziałam głośno do patrzącego na mnie Chrystusa. Znalazłam moją przysięgę napisaną w nienawiści do siebie i całego męskiego rodu i nie miałam siły jej podrzeć. Położyłam na niej krzyżyk i pomyślałam, że może stanie się teraz jakiś cud. Krzyż spali przysięgę i uwolni mojej serce od jej mocy. I już. Nic cudownego się jednak nie stało. Ale moje serce już nie było takie samo. Zakwitła jakaś nadzieja, że On naprawdę wtedy nie spał. On mnie wtedy uratował. Powtarzałam Chrystusowi tą prawdę sercem odkrytą, to nic, że to wiedział. Powtarzana docierała do mojej zbolałej duszy i była jak balsam. Złagodniałam bardzo i zaczęłam się normalnie uśmiechać. Nie były to uśmiechy ćwiczone przed lustrem, ale takie z serca, kiedy nawet oczy się śmieją. Tym razem ojciec trafił z wyborem, bo ekonomia bardzo mi się podobała. Ludzie z roku byli tak fajni, że przebywanie z nimi stało się dla mnie sposobem na samotność. Stałam się bardziej towarzyska i nie było imprezy, na której nie zaznaczyłam swojej obecności. Tylko faceci – nie było ich, bo moje oczy pozostały tak zimne, że nawet nie próbowali. Niektórzy startowali z kwiatami, ale te na oczach dawcy lądowały w koszu. Znalazł się kolejny odważny, który za punkt honoru obrał sobie zdobycie mojego serca. Na nic zdał się mój wzrok pełen lodu, krótkie i cięte odpowiedzi. Uparł się i umiał chwytać za serce. Tańczył jak chłopak, który robi to od urodzenia. Jego sprężyste ciało płynęło prawie samo. Zachwyconymi oczami wodziłam wzrokiem i obserwowałam jego piękne ruchy. Oczywiście nie widział tego spojrzenia. Kiedy zaproponował wspólny taniec nie odmówiłam. I to było fantastyczne. Zapomniałam o całym świecie, zasłuchana w muzykę czułam się tak, jakbym przeniosła się w inny wymiar. Moje blond włosy falowały jak łany złotej pszenicy, a ciało, rozluźnione i lekkie, wyginało się w różne strony przecząc prawu grawitacji. Zamknięte oczy dawały poczucie, że jestem sama i nikt na mnie nie patrzy. Kiedy je otworzyłam zobaczyłam w oczach wspaniałego tancerza triumf i pewność kolejnej zdobyczy. Jego gorący wzrok mówił: - jesteś moja. Zesztywniałam. Stanęłam, a on pewny swego całował delikatnie moje dłonie, ramiona. Nagle usłyszałam trzask. Zadziwiłam samą siebie. Jakby to było silniejsze ode mnie. Uderzyłam po raz drugi. Widziałam jak jego twarz robi się purpurowa, a na policzku odbija się ślad mojej dłoni. Ostrzegałam -  syknęłam - i wybiegłam słysząc ciągle muzykę, która uśpiła moją czujność. Znów poczułam się brudna i taka nie na miejscu. Wędrowałam ulicami miasta, ale zaczepiana przez kolejnych facetów szybko zdecydowałam, że wrócę do domu. Stanęłam w swoim pokoju i nie zapalając światła rzuciłam się na łóżko. Leżałam i wsłuchiwałam się w deszcz, który monotonie uderzał w szyby. Popatrzyłam na Chrystusa i nie powiedziałam nic. Ruszyłam z dziwnym pośpiechem do szuflady i znalazłam moją nadzieję na lepsze jutro. Może jak będę nosić go na szyi, jak kiedyś, to zrozumiem dlaczego te gorące, lepkie ręce mnie prześladują, - powiedziałam do Chrystusa. Dlaczego mnie to spotyka – żaliłam się Temu, który patrzył na mnie z krzyża – dlaczego po prostu normalnie nie mogą kogoś pokochać. Tak po prostu pozwolić, by serce zaczęło dla kogoś bić. Czuje się jak zamknięta we własnej matni i jakoś nie umiem się z niej wyplątać. Ty też nie chcesz mi pomóc, tylko patrzysz i patrzysz. A potem nie wiem czemu uśmiech pojawił się na twarzy. Kiedy przypomniałam sobie jego zbaraniały wzrok i ta pewność, która pierzchła jak zając wystraszony szelestem traw. Masz za swoje pomyślałam, ale jakoś nie  pocieszyło to mojego serca. Tancerz umiał się zachować, przyniósł nawet kwiaty, których oczywiście nie przyjęłam. Już nie próbował mnie zdobyć i bardzo żałował swego karygodnego postępku. To cytat z jego przebłagalnej mowy, której niestety nie wysłuchałam do końca. Nie wytrzymałam i zaczęłam się histerycznie śmiać, gdy ten kajał się coraz bardziej. Rok akademicki nieubłagalnie zbliżał się ku końcowi i mieliśmy wszyscy jechać nad morze zintegrować się jeszcze bardziej. Moje serce jakoś powoli odżywało i pojawiały się w nim małe przebłyski słońca. Majka została całkowicie wskrzeszona i oczarowywała uśmiechem i szalonymi pomysłami. Wymyślałam spacery ciemną nocą wśród szumu morza, ściganie się z uciekającymi falami, czekanie na spadającą piękną gwiazdę, która spełnia marzenia. Kiedy taką dojrzałam, pomyślałam w skrytości serca o tym, by i mnie ktoś pokochał i przebił się przez ścianę mojej duszy choćby głową. Patrzyłam na moje koleżanki obejmowane przez uroczych mężczyzn i zastanawiałam się kiedy mnie spotka takie szczęście. Kiedy ja pozwolę się objąć i pokochać, poprawiałam siebie. I wtedy przypomniałam sobie spojrzenie z krzyża i uświadomiłam sobie, że staje mi się ono coraz bliższe. Dotknęłam krzyżyka, który wysiał na szyi i pomyślałam, że dobrze jest mieć Go tak blisko. Dziadek znów stanął mi przed oczami i w uszach zabrzmiał głos, taki kochany i ciepły. Czasami jeździł z nami nad morze i były to cudowne wakacje. Nikt nie umiał tak płoszyć mew i budować piaskowych domków. Rzuciłam od niechcenia byśmy teraz spróbowali zbudować zamek dla naszej sympatycznej paczki i wtedy poważni studenci ekonomii na kolanach jak dzieci grzebali się w piasku pokrzykując i wybuchając śmiechem. Budowla była imponująca, a zdjęcia roześmianej grupy przy uroczym zamku mam do dziś. Piękny to był czas. Nawet przez moment zawiesiłam broń i do mężczyzn uśmiechałam się tak naturalnie jak nigdy dotąd. Często też wracałam do krzyża z małego kościoła, który już nie był dla mnie nieznajomy. Kiedy wchodziłam, starszy pan uśmiechał się do mnie jakby wiedział, że dzisiaj wydłuży mu się dzień pracy. Znalazłam sobie takie sympatyczne miejsce, wręcz idealne. Blisko krzyża, ale takie, że ja widzę krzyż a ludzie wchodzący do kościoła mnie nie widzą. Z tego zacisznego miejsca krzyż najpierw był oświetlany przez słońce a potem przez jakieś urocze światełko z głębi kościoła. Cudownie to było patrzeć na oświetlone oblicze i takie wyraźne spojrzenie. Ten mój kącik - bo tak go nazywałam - wybrałam przezornie. Znajomi mojego ojca nie zaglądali do kościoła, ale gdyby w przypływie egzaltowanej potrzeby się zjawili, zobaczyliby przepiękny krzyż. Myślałam: strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nigdy nic nie wiadomo. Czułam się w tym kąciku jak dziecko, które wreszcie jest bezpieczne. Prowadziłam więc z Chrystusem zażarte dysputy, ale nie miałam odwagi poruszyć jednej sprawy. Tej niefortunnej dla mnie przysięgi, która stawała się dla mnie jak fatum. Wiedziałam, że o wszystkim wie, ale łudziłam się nadzieją, że może sam się domyśli i że za mnie to załatwi. Dobrze mi było. Patrzyłam w Jego oczy, mówiłam i mówiłam, o radościach i smutkach mojego życia. Mówiłam o tej ogromnej tęsknocie mojego serca za miłością, o takim przeogromnym nienasyceniu. Wyrzuciłam Mu również, że nie był to najlepszy pomysł, by zabrać mi dziadka, tuż po Komunii Świętej. Ufam, że jest już u Ciebie – mówiłam do krzyża – i wreszcie odpocznie. Pamiętam jak ściskałam w ręku krzyżyk, gdy mama mówiła, że dziadek do nas już nie przyjedzie, bo umarł. A potem przytuliłam swój policzek do złotego dziadkowego krzyżyka i płakałam. Strasznie długo i bardzo cicho, żeby tylko rodzice nie słyszeli. Nie zabrali mnie wtedy na pogrzeb, bo to straszne przeżycie dla dziecka – mówił ojciec. Miałam do niego ogromny żal, bo wydawało mi się, że gorszym przeżyciem dla dziecka jest to, że nie jest przytulane. Czasami siedziałam tylko i patrzyłam w Jego oczy. Zatapiałam się w nich jak w oceanie i nie istniało nic więcej. Ciągle czułam, że to spojrzenie na coś czeka, czegoś oczekuje, jeżeli spojrzeniu można coś takiego przypisać. Złapałam się nawet na tym, że bardzo lubię jak On tak na mnie patrzy. Czułam się taka czarująco piękna i bardzo kochana. Nie wiem czemu. Może słońce odbijające się w Jego obliczu... ale głód mojego serca. Zaczął się kolejny rok nauki i stawaliśmy się bardzo zgraną paczką dobrych znajomych a nawet przyjaciół. Oczywiście nie wszyscy, ale była z  nas zgrabna siódemka. Czasem zjawiali się u mnie w domu. Tata nie miał nic przeciwko temu. Rodzice moich znajomych to prawnicy, lekarze i adwokaci. Chyba dobrze się u mnie czuli. Oglądaliśmy filmy, wspominaliśmy wspólne wypady, czasem uczyliśmy się razem, co najczęściej kończyło się wypiciem dobrego  wina mojego ojca, który osobiście je przynosił. Odkrywałam wtedy „ dobroczynny” wpływ alkoholu. Zasypiałam po pierwszej lampce, a moi znajomi budzili mnie co chwila krzycząc, że jeszcze nie czas na sen. Odkryłam, brzmi to jak odkrycie Ameryki, że sprawi mi ogromną przyjemność zachwycone spojrzenie moich kolegów. Tych wolnych oczywiście. Bo ci, którzy mieli już swoje dziewczyny, jeżeli już patrzyli na mnie z zachwytem, to czułam i inny wzrok na sobie – zawiści i niechęci. Rozumiałam to dobrze. Gdybym tylko chciała, ich chłopcy leżeliby u moich stóp. Ale nie chciałam. Bóg mi świadkiem przestało mi na tym zależeć. Chciałam czegoś innego, ale czułam, że lód okalający moje serce jest twardy jak nigdy dotąd. Jeszcze nie czas, jeszcze nie teraz – pocieszałam siebie i to czasem sprawiało mi ulgę. Którego razu na jednej z takich posiadówek Oskar wyjął spod mojego łóżka portret Lady Makbet i spytał jak  gwiazdor filmowy dlaczego tak piękna dama jest tak poniewierana i tak nisko upadła. Wszyscy zaczęli rechotać, wino mojego ojca płynęło w moich żyłach, a ja rzuciłam się na niego jak lwica i wyrwałam mu portret z ręki. Zaczęli dyskutować o niej, że piękna ale okrutna, wyrachowana i dwulicowa, że niby kocha męża, ale namawia do zbrodni. Skwitowali całość, że źle skończyła i wzniosą toast, by nikt z nas nigdy nie oszalał. Ja drżałam cała, bojąc się, że  zaczną pytać skąd i dlaczego ona u mnie. Radość prysnęła, sen po winie wyparował a ja siedziałam nadąsana – nie smutna. Nie pytali, ale stwierdzili, że królestwo Lady Makbet czas opuścić, ale było miło i że następnym razem też się razem pouczymy. Wyszli w szampańskich humorach a ja ciężko usiadłam na podłodze. Nie wiem, czy pod wpływem wina, nastroju, porzuconej Lady Makbet zaczęłam płakać. Łzy leciały i leciały, jak moje dni bez miłości. Takie puste moje życie mi się wydało, że nawet spojrzenie z krzyża nie pomagało. Zobaczyłam, że w butelce jest jeszcze wino. Niewiele myśląc pociągnęłam sporego łyka wierząc, że zasnę i prześpię ten dziwny niepokój co zakrada się do mojej duszy. Przemknęło mi przez myśl, że picie w samotności nie prowadzi do niczego dobrego. Wino pobudziło moje komórki mózgowe do ciężkiej pracy tak, że przed oczami pojawiło się całe moje życie jak w kalejdoskopie. Oglądając je znów zaczęłam płakać i szeptać przepraszam, przepraszam, przepraszam Jezu. Znów przywitały mnie wyrzuty sumienia połamanych męskich serc schowane w zakamarkach serca. Łzy kapały na piękną trykotową bluzkę, wkradały się w usta i tworzyły na policzkach żałosne bruzdy. Z piersi wyrwał mi się szloch głośny jak wybuch armatni. Odstawiłam wino, położyłam się na łóżku i obudziłam się rano z piekielnym bólem głowy. Kiedy zobaczyłam się w lusterku przestraszyłam się sama siebie. Wyglądałam żałośnie i tak też się czułam. Woda spływająca łagodnie po moim ciele zabierała zmęczenie, ale żałość pozostała. Otulona w puchaty szlafrok usiadłam na wprost krzyża i patrzyłam, by odkryć przyczynę mojego dziwnego stanu. Poczułam, że mam coś pod nogami. Lady Makbet patrzyła na mnie z portretu, zachęcając, bym sobie nie odpuszczała i znów wszczęła wojnę.  A ja sobie odpuszczę – powiedziałam do niej – nie chce skończyć jak ty czarna kobro. Chcę tylko, żeby mnie ktoś pokochał. Podniosłam głowę i powtórzyłam dobitnie tak, bym była słyszalna: - Chcę tylko, żeby mnie ktoś pokochał Chryste, tylko tyle. Wiedziałam, że usłyszał za pierwszym razem, ale nie zaszkodzi powtórzyć. Portret mojej byłej nauczycielki wyrzuciłam do kosza i poczułam się lepiej. I nigdy więcej picia w samotności – powiedziałam do siebie.  I kolejny rok minął jak z bicza strzelił, ale miłość nie przyszła. Oczywiście, gdybym była bardziej przystępna i mniej piękna, panowie by się odważyli. Jeden już szedł, by zaprosić mnie do teatru, ale ja podsłuchałam rozmowę i niestety spojrzałam na niego tak, że minął mnie ze spuszczoną głową i zaprosił Zuzę. Nie to, że nie chciałam iść, ale to spojrzenie jakby samo z siebie mi się wyrwało. Tym razem mieliśmy wyjechać na Mazury. Ale nasza paczka troszkę się rozrosła. Dziewczyny zabrały facetów, koledzy swoje wybranki serc, a my z Oskarem pojechaliśmy jako single. Oskar był bardzo niewyraźny. Przylepił się do mnie, a mi to, o dziwo, tym razem nie przeszkadzało. Przylepił się nie dosłownie, tylko chodził za mną jak cień. Ręce trzymał przy sobie i widziałam, że coś bardzo go trapi. Po dwóch piwach rozkleił się zupełnie i przyznał się, że został perfidnie potraktowany przez kobietę. Wszystkie są przebiegłe i nastawione na to, by faceta wykorzystać – mówił bardziej do butelki niż do mnie. Chrząknęłam ostentacyjnie. O przepraszam, wszystkie oprócz ciebie – spojrzał na mnie – ty przypominasz mi, no jak ona się nazywała, ta z twojego pokoju. Żona Makbeta. Uśmiechnęłam się smutno. Ale jesteś ładniejsza, dodał na pocieszenie. Fatum, pomyślałam sobie, normalnie fatum nade mną. Ten wyjazd też bardzo się udał. Znowu można było poszaleć, pośpiewać przy ognisku, popływać w ogrzanym słońcem jeziorze, podziwiać gwiaździste niebo. Czas płynął szybko i trzeba było wracać do swojej samotni. A potem znowu były przechadzki do kościoła. Czasem ucinałam sobie miłą pogawędkę ze starszym panem, który okazał się gawędziarzem, to znaczy nie dopuszczał mnie do głosu. Panienka, to pewnie do zakonu pójdzie, bo tyle tutaj przesiedzi. Tak się panienka wpatruje w krzyż jak zakochana. Ja przepraszam, że tak sobie pozwoliłem szczerze porozmawiać, ale panienka taka śliczna jak malowanie. Lepiej pięknego chłopaka poszukać i tak Bogu służyć. Pójdę już i przepraszam, że tak sobie pozwoliłem do panienki zagadać. Szarmancko pocałował mnie w rękę. Wyglądałam jak żona Lota. Normalnie słup soli. Nie wiedziałam co o tym wszystkim myśleć. Na nogach jak z waty szłam do swojego kącika. Usiadłam i nie mogłam wydusić z siebie słowa. Patrzyłam na Jego oświetloną twarz i nie mogłam nic powiedzieć. Miałam tak sucho w gardle, że co chwila przełykałam ślinę. W końcu popatrzyłam na krzyż. Jego oczy wpatrywały się we mnie. Wiesz, zaczęłam, nigdy tak o Tobie nie myślałam. Przerwałam. Najlepiej byłoby nic nie mówić. Zaczęłam sobie to wszystko układać w głowie co Mu powiem, ale zdałam sobie sprawę, że On to wszystko wie. Uśmiechnęłam się do siebie. Szukam miłości, moje serce o nią skomle, a przecież Ty... Urwane słowa wyrywały mi się  z ust. Ty przecież mnie uratowałeś. Więc Ty mnie kochasz?! Pytanie czy też stwierdzenie skierowałam w Jego stronę. Kochasz mnie prawda? Spytałam cicho. Umilkłam przerażona swoją śmiałością. Patrzyłam Mu w oczy. Patrzyłam przecież tak wiele razy. Przywykłam do tego spojrzenia. A teraz czułam się onieśmielona i jakbym nosiła to pytanie w sercu od dawna. Kochasz mnie Chryste, który patrzysz na mnie. Kochasz, bo inaczej przecież nie wisiałbyś tutaj na tym krzyżu, kochasz i dlatego dałeś mi moje piękno, byś mógł cieszyć nim swoje oczy. Nie dowierzałam, że mówię te słowa o sobie. Przecież Ty też jesteś mężczyzną - olśniło mnie nagle i nie mogłam już mówić. Za dużo tego wszystkiego na raz. Znów płakałam, ale były to łzy szczęścia, bo czułam, wreszcie czułam, że ktoś kocha mnie naprawdę. I że kocha mnie TAKI MĘŻCZYZNA. Nie mogło mi się to pomieścić w głowie. Przecież miałam się mścić, miałam nigdy nie dać przystępu do mojego serca a tutaj masz. Zanurzyłam się w oczach, które mnie przyciągały i mówiły, choć bezgłośnie i z daleka, że i ja mogę pozwolić się dać pokochać. Zamknęłam oczy i upajałam się tą chwilą jak najlepszym winem świata. Przepraszam panienkę, ale ja już nie mogę dłużej czekać – usłyszałam czyjś cichy szept za sobą – żona z kolacją czeka i będzie zła, że znowu się spóźnię. Odwróciłam się i uśmiechnęłam się jak miss świata. Podziękowałam pięknie i wydawało mi się, że wyfruwam z kościoła jak na skrzydłach. Usłyszałam jeszcze szept za sobą: Taka piękna i do klasztoru no no... ... Szłam a wydawało mi się, że tańczę. Już dawno nie czułam się tak dobrze. Niebo wydawało mi się nieboskłonem Boskim i w wyobraźni widziałam jak aniołowie machają mi z góry skrzydłami. Park, który mijałam, wydał mi się rajskim ogrodem, a mijający mnie ludzie przyjaciółmi najbliższymi. Czułam wzbierającą we mnie, wszechogarniającą radość i myślałam, czy moje zmęczone serce to wytrzyma. Zastanawiałam się, czy można umrzeć ze szczęścia. Jeżeli tak, to powinnam tutaj paść trupem i już więcej się nie obudzić. „Wleciałam” do domu i zobaczyłam, że mój ojciec płacze. Nie zapomnę tego nigdy. Siedział, wpatrywał się w jeden punkt i łzy cierpienia leciały z jego twarzy. Znów stałam się słupem soli. Patrzyłam i w przypływie ogromnego współczucia podeszłam i dotknęłam jego ramienia. A on wstał i wziął mnie w ramiona. Tak mocno mnie przytulił, że aż brakowało mi tchu. Pierwszy raz w życiu byłam tak blisko swojego ojca. A potem wyszeptał, że mama... Nie skończył. Łzy płynęły a on nie mógł tego wypowiedzieć. Co z mamą pytałam. Usiadł i nie mówił nic więcej. Wystraszyłam się nie na żarty. Co z mamą, spytałam głośniej, rozpruwając ciszę, która stawała się ciężka jak ołów. Jakby obudził się z koszmarnego snu. Spojrzał na mnie. Tak jakby dopiero mnie zauważył. Mama miała wypadek -  relacjonował i to był ojciec, którego znałam. Opanowany opowiadał, że jechała samochodem i zderzyła się czołowo z jakimś innym osobowym autem. Jest w stanie bardzo ciężkim i lekarze walczą o jej życie. Zamilkł a ja usiadłam. I nic. Pustka. Cisza. Spytałam tylko w którym szpitalu i czy pojedziemy do niej. Wiedziałam, że tata nie będzie prowadził. Taksówka zawiozła nas na miejsce. Żadnych łez. Patrzyłam na mamę zza szyby. Patrzyłam i mimowolnie chwyciłam za moją nadzieję. Krzyżyk. Szepnęłam. Jeżeli możesz proszę...... Łzy nie płynęły. Trzymałam ojca pod ramię i mówiłam, że trzeba mieć nadzieję i modlić się tato - chciałam powiedzieć, ale nie mogłam wydusić z siebie tych słów. Wróciliśmy do domu. Poszłam do pokoju. Popatrzyłam na mój azyl i wiedziałam, że teraz już mogę. Płakałam i prosiłam. Nie była to prośba, to było błaganie o to, by Chrystus pozwolił jej żyć. Na Twoje rany Chryste – szlochałam – nie zabieraj jej jak dziadka. Tata jej potrzebuje. Ja jej potrzebuję. Proszę. Podeszłam bliziuteńko i zdjęłam krzyż. Przytuliłam policzek do jego szorstkiego drewna i przytuliłam do serca. Proszę Ciebie Chryste ratuj moją mamę. I znów cisza zawitała. Mama otarła się o śmierć, ale Chrystus ją uratował. Długo dochodziła do siebie i cały mój trzeci rok studiów dzieliłam między opieką nad mamą a nauką, której było dużo. Ojciec nie najął pielęgniarki. Z ogromnym poświęceniem zajmował się żoną. Nie poznawałam go. Nie przytulił mnie nigdy więcej. Ale czułam, że to przytulenie było wyrazem miłości. Jestem przekonana, że tak było. Przestałam imprezować a moja siódemka bardzo mnie wspierała. Oskar czasami wpadał na kawę, gawędził z mamą, podnosząc ją na duchu. Kiedy zjawiał się tata zabierał mnie do pokoju i zdawał relację z życia towarzyskiego naszej grupy. Opowiedział też o planach wakacyjnych. Tym razem miały być Bieszczady. Coś mi się wierzyć nie chciało, że panowie na piwie wychowani, będą po górach chodzić. Powiedział też, że na wszelki wypadek i dla mnie zarezerwowali miejsce. I wyjechałam. Tata powiedział, że muszę odpocząć. I znowu śmiałam się do łez, biegałam za wiatrem, ścigałam się z ptakami. Godzinami chodziliśmy po połoninach, piliśmy wodę z górskich strumieni i śmialiśmy się tak głośno, że pewnie w Wetlinie nas słyszano. Wieczorami ognisko i piosenki wszelakie jakie kto znał. Śpiewaliśmy wszyscy. Czy ktoś umiał czy nie. A ile pięknych krzyży znalazłam. Tak jakby Chrystus nie odstępował mnie ani na krok. Odwiedzałam Go również w moim małym kąciku i byliśmy jak starzy przyjaciele, którzy z niejednego pieca chleb jedli. I znów zaczęło się dla mnie szalone życie studenckie. Nauka, kluby, nasiadówki dodawały kolorytu mojemu życiu, ale nadal czułam pustkę. Znów samotność poczęła pukać do drzwi serca. Próbowałam odszukać klucza do euforii tamtego wieczoru, ale na próżno. Czasem patrząc na Jego oczy pytałam, czy wie jak tą pustkę zapełnić, ale tylko na mnie patrzył.  Po wykładach, pięknego wiosennego dnia Oskar zaprosił mnie na spacer. Z wyuczonym dystansem szedł obok mnie, a ja nie miałabym nic przeciwko temu, żeby mnie przytulił. Nie poznawałam siebie, ale Oskar był prawie dla mnie jak brat, więc czemu nie.  Chyba miał mi coś ważnego do powiedzenia, bo widać było, że był zdenerwowany. W końcu wypalił, że zamierza wyjechać do Anglii i że wszystko przemyślał. Odpocznie od ekonomii, bo ostatnio dawała mu się we znaki i zarobi trochę pieniędzy. Słuchałam i nie wierzyłam w to co mówi. Pieniędzy miał tyle, że mógł nimi wytapetować cały pokój i jeszcze by mu zostało. Kręcił i motał się aż doszedł do sedna. Nie mówił mi wcześniej bo nie był pewien. Dziewczyna - pomyślałam i czekałam. Wreszcie wydukał i powiedział, że przyszedł się pożegnać. Zrobiło mi się jakoś dziwnie. Ostatni singiel ucieka do dziewczyny. Co za ironia losu. Uściskaliśmy się serdecznie i powoli kierowałam się w stronę domu. Zostałam z singli w naszej siódemce sama i to nie nastrajało mnie optymistycznie. Szłam i myślałam nad tym wszystkim co przede mną. Potrzebowałam szybkiego otrzeźwienia, oddechu, czegoś, co nadałoby mojemu życiu jakiś cel. Pomyślałam, że w domu znajdę ciszę. Wchodząc już myślałam o ciepłej wodzie, która pieści moje ciało. Otwieram drzwi a tutaj ojciec wyskakuje znienacka i czymś macha mi przed oczami. Poznałam, że to bilety lotnicze. Pewnie wybiera się gdzieś z mamą. I przeliczyłam się i nie doceniłam taty. Wykupił wycieczkę do Egiptu dla trzech osób. Nawet było to miłe. Tam pewnie miłości nie znajdę, myślałam rozkoszując się wodą spływającą po plecach. Ale to jakieś urozmaicenie. Otulona w swój ulubiony szlafrok siadłam taka oklapnięta i popatrzyłam na krzyż. Dlaczego nie mogę Ciebie pokochać mocniej – powiedziałam głośno – czy i moją przysięgę odniosłam również do Ciebie. A Chrystus tylko patrzył. On znał odpowiedź. Ja jeszcze nie. Egipt był cudowny. Tak jakbym po raz pierwszy widziała moich rodziców. Poznawałam moją rodzinę na nowo. Nawet jeden z szejków chciał mnie kupić i dawał dużo, ale tata był nieprzejednany. Mówiąc szczerze byłam mu wdzięczna. Opalona, uśmiechnięta wróciłam do mojego kącika. I starszy pan ucieszył się na mój widok. Nawet żonę przyprowadził, niech pozna tego anioła, który tutaj często przychodzi – powiedział. Powstrzymałam się, żeby nie dygnąć przed uśmiechniętą panią. Byli sympatyczni, a mi marzyła się cisza i chłód mojego miejsca pod krzyżem. Usiadłam i milczałam. Tylko to było mi potrzebne. Milczenie. Stęskniło się moje serce za tym wnikliwym spojrzeniem, a nienasycenie rosło we mnie z dnia na dzień. Nawet nie zauważyłam jak dzień po dniu wyzbywałam się z siebie czarnej kobry i teraz ona od czasu do czasu była wskrzeszana. Skąd mogłam wiedzieć, że przyczajona czai się, by zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Cieszyłam się piękną Majką i sama dziwiłam się jak piękną kobietą się stałam. Z zachwytem patrzyłam na swoje oblicze w lustrze. Nie wynikało to z mojej próżności. Stwierdziłam po prostu fakt. Piękna i nieprzystępna a w środku wołająca o miłość. Oskar przepadł z kretesem w tej Anglii, tylko jaskółki przynosiły wieści, że jest absolutnie i bez zastrzeżeń szczęśliwy. Piąty rok rozkręcił się już na dobre, gdy docierało do nas, że to nie przelewki i trzeba brać się do pracy. Kuliśmy za trzech i o spotkaniach mowy nie było, chyba żeby się uczyć. I znowu u mnie rozsiadaliśmy się na podłodze, rozkładaliśmy książki i czekaliśmy, aż tata wejdzie z winem. Kiedy otwierał drzwi jak na komendę powtarzaliśmy mądre terminy ekonomiczne. Uciszał nas i ogłaszał czas na przerwę. Dostawał owację na stojąco i lampki wina motywowały nas do wytężonej pracy następnego dnia oczywiście, bo teraz o nauce nie było mowy. Czułam się z nimi dobrze i nie chciałam myśleć o tym, co będzie jak się wszyscy rozjedziemy. Świadomość samotności napawała mnie strachem wręcz histerycznym, więc odsuwałam tę myśl od siebie jak najdalej. Dopadała nas powoli histeria przedegzaminacyjna i przed obronna jeżeli takie słowo w ogóle istnieje. Jeżeli nie - powinno się je wymyślić, bo tak to właśnie wyglądało. Oczywiście obrony wypadły wręcz celująco. Ciągle się dziwię dlaczego na studiach nie wprowadzono szóstek. Za tak ciężką pracę należała się dla naszej szóstki, bo Oskar nas osierocił, siódemka po prostu. Zdałam z wyróżnieniem i otrzymałam bardzo interesującą ofertę pracy i oczywiście ją przyjęłam. Zaznaczam, że tym razem ojciec nie przyłożył do tego ręki. Tylko na koniec moich studiów dał mi piękny prezent. Kupił mieszkanie, ale urządzenie go oddał w moje ręce. Czułam ogromną wdzięczność za te wszystkie cudowności, które mnie spotykały. Biegłam do mojego uroczego kącika pod krzyżem, by z Chrystusem cieszyć się z tego wszystkiego, co staje się powoli moim udziałem. Urządzałam mieszkanie wraz z moimi przyjaciółmi, mogę ich tak nazywać. Jak dzieci cieszyliśmy się z najmniejszej rzeczy, którą ustawialiśmy, przybijaliśmy lub wieszaliśmy. Parapetówka miała być we wrześniu, bo każdy z nas zaplanował sobie urlop. Tym razem nie udało nam się wyjechać wspólnie. Mieszkanko było bardzo przytulne. Miało dwa duże pokoje i jeden mały tak na wszelki wypadek – mówił tata. W sypialni powiesiłam krzyż i nawet ojciec powstrzymał się od komentarza, choć wiem, że miał go już na końcu języka. Umeblowanie i stworzenie mojego własnego miejsca na ziemi zajęło mi prawie dwa miesiące. A potem powędrowałam do pracy. Renomowana firma i moje obowiązki zgodne z zainteresowaniami i klasyfikacjami. Czułam się jak ryba w wodzie. I tylu pięknych, czarujących mężczyzn wokół. Na pewno teraz będzie inaczej pomyślałam i z nadzieją patrzyłam w przyszłość. Niestety kobra nie spała. Kiedy tylko pojawiał się przy mnie jakiś amant, zajęta pracą albo warknęłam coś niemiłego albo patrzyłam i znał już swoje miejsce. Wyrzuty sumienia znów pukały do serca, a ja tłumaczyłam się przed krzyżem w domu albo w moim cichym zakątku. Czasem nawet potrafiłam powiedzieć przepraszam, ale zdarzało się to sporadycznie. Unosiłam się jakby na fali. Czułam, że jestem doceniana, zauważana i spełniam się w pracy. Dom zionął pustką i coraz trudniej było mi do niego wracać. Po pary miesiącach zintegrowałam się z naszą ekipą pracującą i czułam, że nabieram wiatru w żagle. I wtedy zjawił się On. Zupełnie niespodziewanie zjawił się pewnego dnia. Stanął w drzwiach naszego pokoju i powiedział, że został przyjęty do pracy. Niedbałym ruchem wskazałam mu jego komputer i nie spojrzałam nawet w jego stronę. Odpowiedział dziękuję. Aż podniosłam głowę. Głos brzmiał jak szmer górskiego potoku i poszum morskiego wiatru. Piękny i miękki jak aksamit. Spojrzałam i aż zakręciło mi się w głowie. Ten wzrok. Znajomy a jednocześnie daleki. Nie narzuca się, ale nie pozwala przejść obojętnie. Nie mogłam skupić się na pracy. Ręce mi się trzęsły. Opanowałam się jednak szybko i za chwilę byłam czarną kobrą. Patrzyłam lodowato mówiąc nie podchodź. I tutaj niespodzianka - nie zwracał na mnie uwagi. Zajęty pracą wpatrywał się w ekran monitora i zapisywał dane. Poczułam się więc bezpiecznie i Majka wygodnie rozsiadła się w fotelu mojego serca. Czułam się tak, jakby spojrzenie z krzyża było obecne obok mnie, więc maska nie była mi potrzebna. Nowy miał na imię Łukasz i niesłychaną zdolność nawiązywania kontaktów. Po tygodniu znał wszystkich w firmie. Odnosił się z szacunkiem do każdego, ale widziałam wyraźnie, że jest mną zainteresowany. Te przeciągłe spojrzenia, zgadywanie moich życzeń zanim o nich  pomyślałam. W końcu przyszedł z zaproszeniem do teatru. Trafił w dość zły moment, bo wieczór miałam zajęty. Odmówiłam łagodnie, ale stanowczo dając do zrozumienia, że nie jestem zainteresowana. Elektryzowały mnie jego oczy. Nie dowierzałam, że mogą być, aż tak podobne. Pod krzyżem, w domu, dyskutowałam jak to możliwe. Chrystus tylko patrzył na mnie, więc doszłam do wniosku, że absolutnie nie wiem jak to możliwe. Kolejne zaproszenie, które mi przyniósł to wernisaż prac znanego mi malarza. Wykręciłam się bólem głowy, bo nie chciałam stanąć z nim twarzą w twarz. Odszedł niepocieszony, a ja... Fatum znów do mnie wracało. Zdobyłam się więc na odwagę, by porozmawiać o tym z Chrystusem. Na odwadze się skończyło, bo stwierdziłam, że to jeszcze nie czas. Poza tym dedukowałam sobie: Chrystus i tak o tym wie. Łukasz odczekał parę tygodni i próbował zaprosić mnie na kolację. I znów nie mogłam, bo w końcu naszej studenckiej szóstce udało się spotkać. Do dzisiaj pamiętam ten wyraz zrozumienia na jego twarzy. Takich ludzi już dzisiaj nie ma - pomyślałam. Na spotkaniu z przyjaciółmi bawiłam się świetnie, ale widać było wyraźnie, że dziewczyny drżą o swoich mężów, gdy tylko pojawiałam się na horyzoncie. Dobry humor prysł, gdy usłyszałam szepty w kuchni, że czas przestać zapraszać Majkę, bo jest tak czarująca, dowcipna i piękna, że nasi faceci wodzą za nią oczami jak zaczarowani. Wyszłam jak niepyszna i rozpłakałam się już na schodach. Dopadłam drzwi swojego mieszkania i z furią otworzyłam, a potem trzasnęłam drzwiami. A widzisz – krzyknęłam do krzyża – widzisz Chryste! Nie umiem sobie poradzić! Zrób coś z moim życiem! Ja już dłużej nie mogę! Szlochałam i szlochałam i czułam jak patrzy na mnie z wysokości krzyża. Patrzył tak, jak patrzył na mnie Łukasz. Otuliłam się szczelnie kocem i zasnęłam. Do firmy przyszłam w nie najlepszej formie. Pracowałam, ale byłam nieobecna. Łukasz zerkał na mnie, ale chyba nie chciał podejść. A może miał dość mojego ciągłego veta. Wreszcie ruszył w moją stronę i poprosił o chwilę rozmowy. Zaczął rozmawiać ze mną bardzo cicho. Zaznaczył, że złoty krzyżyk ośmielił go do takiej propozycji. Zapraszał mnie po prostu na koncert skrzypcowy, który będzie miał miejsce w jego parafii. Spojrzałam na niego chyba dość dziwnie, bo poczerwieniał i stwierdził, że nie było propozycji. Powiedziałam, że z przyjemnością pójdę. Był radosny, ale tak jakoś głębiej. Chyba nie umiem tego określić. Radość, która wypływa z najgłębszej czeluści serca. Kiedy przyjechaliśmy pod kościół otworzyłam oczy tak szeroko jak nigdy dotąd. Chciał chwycić mnie pod ramię, ale spojrzałam wyniośle i ręka zawisła w powietrzu. A potem siedziałam w ławce, w tej, w której siedziałam tutaj po raz pierwszy i patrząc na znany mi krzyż wsłuchiwałam się w muzykę. Czułam się jak w domu - dobrze i bezpiecznie. Obok mnie siedział mężczyzna, w którego oczach widziałam zachwyt i coś, czego nie umiem nazwać. Głębia, pełnia, czeluść. Nie wiem. Było to coś, co mnie do niego przyciągało jak magnez. Ale nigdy mu tego nie powiedziałam. Gdy wychodziliśmy ukłoniłam się starszemu panu. Uśmiechnął się jakoś tak konspiracyjnie i rzekł szeptem: - O widzę, że panienka nie sama. Młodzieniec niczego sobie. Myślę, że będzie panienka szczęśliwa. Nic nie tłumaczyłam, pokiwałam tylko głową i posłałam mu uśmiech. Łukasz patrzył na mnie z rosnącym zdziwieniem oczach. Nic nie powiedziałam. Długo bym musiałam tłumaczyć. Może kiedyś pomyślałam. A potem było jak w bajce. Dokładnie. Kwiaty w wazonie. Kolacje przy świecach. Wieczorne spacery przy świetle księżyca. Raz próbował złapać mnie za rękę, ale tak go zmroził mój wzrok, że przeprosił i nie próbował dopóki... No właśnie. Ale o tym za chwilę. Bardzo długo zdobywał moje serce. Starał się jak tylko mógł. Gdyby mógł, ozłociłby drogę, po której chodziłam. Nie liczyłam czasu, ale myślę, że było to około trzech lat. Naprawdę musiał mnie kochać. Po każdym spotkaniu z Łukaszem rozmawiałam z Przyjacielem z krzyża. Rozmawiałam to mało. Tańczyłam, śpiewałam i stokrotnie dziękowałam, że za taki dar. Rozpieszczasz mnie swoją miłością – szeptałam – i taki jesteś dla mnie życzliwy. A ja niczym sobie na to nie zasłużyłam. O gdybym pokochała Ciebie tak jak Ty mnie, moje serce nie byłoby głodne. Miłość Łukasza ma mnie do Ciebie przybliżyć, prawda? Bym bardziej kochała, bardziej zaufała wszystko bardziej. Byłam szczęśliwa i trochę samolubnie szczęśliwa. Byłam zdobywana i pozwoliłam dotykać swego serca miłością. Tarcza amazonki już dawno leżała w kącie, porzucona i zapomniana. Po co mi ona – myślałam, kiedy tak cudnie czuć, że serce kocha. O swoim kąciku nie zapomniałam. Czasem przychodziliśmy tam razem. Było tam miejsca dla nas dwoje. Aż tu nagle trach. Szłam z pracy na tych swoich cienkich, ale jakże pięknych szpileczkach. Wchodzę na schody, a z tego szczęścia zrobiłam to tak zamaszyście, że noga mi się osunęła i walnęłam jak długa. Wstałam, otrzepałam swój letni płaszczyk, patrzę, a noga robi mi się coraz większa i ból przenika mnie tak, że aż do szpiku kości. Rezolutnie zadzwoniłam po karetkę, a nie do Łukasza, nie wiem czemu. Nogę włożyli mi w gips. Lekarz wypisał        6-cio tygodniowe zwolnienie. Dali mi do ręki kulę i kazali wracać do domu. Jakoś dokuśtykałam do taksówki. Już z domu zadzwoniłam do Łukasza i z humorem opisałam moją naukę spadania ze schodów. Bardzo się przejął. Po pracy przybiegł z winogronami i z ogromną wrażliwością opiekował się mną. Jak urodzona pielęgniarka – pomyślałam. Teraz naprawdę mogłam się poczuć jak księżniczka. Tylko księżniczki nie mają takich zgrabnych białych bucików jak mój gipsowy. Łukasz przychodził codziennie. Doglądał, przynosił obiady, podawał coś do picia. Pomyślałam, że tego gipsu mogliby mi nie zdejmować. Najpiękniejsze było jeszcze przede mną. Ludzie z firmy pozdrawiali mnie serdecznie, czasem z Łukaszem przychodzili, by zobaczyć jak nasza urocza i zakochana Majka się czuje. To teraz oni spijali przyniesione przez ojca wina. Ojciec bowiem miał taki zwyczaj, że jak tylko przychodził mnie odwiedzić zawsze przynosił wino. A że odwiedzał mnie dość często, to i zebrało się tych butelek sporo. I znów przypomniały mi się studenckie czasy. Było miło i gwarnie. W końcu nadeszły moje urodziny. Do czasu zdjęcia gipsu miałam dwa tygodnie, więc nie było mowy, że wyjdziemy gdzieś razem. Powiedziałam, że przygotuję przyjęcie, ale Łukasz poprosił, żebym mu zaufała. To co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwanie. Pięknie przyozdobiony stół, piękna zastawa, świece i przeróżne potrawy, o których istnieniu nie miałam pojęcia. I jeszcze zawiązał mi oczy, żebym nic nie widziała. Zaparło mi dech w piersi z wrażenia. Na bocznym stoliku stał bukiet z 29 róż. Usiadłam w przygotowanym dla mnie miejscu i po prostu zaczęłam płakać. Łukasz stał zdezorientowany i patrzył na mnie. Wszystko dobrze, tylko to wszystko takie piękne – powiedziałam przez łzy. Podszedł do mnie blisko i wziął za rękę. Tym razem spojrzałam na niego ciepło, że uśmiechnął się do mnie jak nigdy dotąd. Jesteś piękna – szepnął – a w twoich oczach nie ma już głodu. Spojrzałam na niego z zaciekawieniem. Kiedy zobaczyłem ciebie po raz pierwszy – ciągnął dalej – dostrzegłem twoje piękno i przerażająco smutne oczy. One wręcz błagały, żebrały o miłość. Mówiły do mnie - tylko mnie pokochaj, pokochaj. Nie mogłem pozwolić na to, by takie pozostały i nie odpowiedzieć na ich głos. Jednocześnie wiedziałem, że moje serce takiej właśnie miłości szukało. Długo musiałem zdobywać twoje zaufanie, cierpliwie czekałem, bo byłem przekonany, że miłość i tylko miłość stopi lód twojego serca. Tak jak i ty czerpałem tę miłość z krzyża. I dzisiaj, tutaj, na wprost wiszącego krzyża, chce ci powiedzieć... Nie pozwoliłam mu dokończyć, ale powiedziałam za niego - Kocham Ciebie. A potem i on patrząc w moje oczy i szepnął Kocham Ciebie. A potem... Za cudowne, żeby o tym pisać. Do dziś czuję na ustach smak tego pocałunku. Wiem, że brzmi to jak fragment taniego romansu, ale tak właśnie było. Naprawdę. A potem był cudowny, przepiękny, anielski wręcz rok. Nigdy przedtem ani potem tak się nie czułam. Wspólne rozmowy przeplatane przekomarzaniem się i wspólne kłótnie. Niestety. Często mieliśmy odmienne zdania. Czasami kłóciliśmy się tak zażarcie, że jak dzieci obrażaliśmy się na siebie i nikt nie chciał ustąpić. Wtedy Łukasz brał mnie za rękę, taką obrażoną i zagniewaną, i zawoził do znajomego kościoła. Siadaliśmy w ławce lub moim kąciku i siedzieliśmy dopóki któreś z nas, czytaj często Łukasz, nie wyciągał ręki na zgodę i mówił przepraszam. A potem szybko udawało nam się znaleźć kompromis. Wiem jak to brzmi i jak czytam, to sama nie mogę uwierzyć, ale taki właśnie był Łukasz. No właśnie był. Jest, ale już nie ze mną. Ale może wszystko po kolei. Rok minął szybko i Łukasz uparł się, że moje urodziny spędzimy w restauracji. Taka sympatyczna i nie rzucająca się w oczy. Uparł się po prostu jak osioł. Tłumaczyłam, że w domu kameralnie, cicho i tak przyjemnie. Na wszystkie sposoby go przekonywałam, ale on nie i nie. Że to moje święto i mam się nie przepracowywać. I że on wszystko załatwi. Gdybym wtedy stanęła na swoim, powiedziała moje żelazne nie. Ustąpiłam i do dziś pytam Chrystusa dlaczego. Miejsce było faktycznie bardzo ładne i szczerze mówiąc wcale nie byliśmy tak dobrze widoczni. Cichy stolik dla zakochanej pary. Żałowałam później, że Oskar ma taki dobry wzrok. Na stole kwiaty, a dokładnie bukiet z róż. Piliśmy wino, patrzyliśmy sobie w oczy. Nagle Łukasz wyglądał tak, jakby podjął najważniejszą decyzję swojego życia. Wziął mnie za rękę i szepnął, że chce mi powiedzieć coś bardzo ważnego. Wiedziałam i pomyślałam nareszcie. Bardzo poważnie na mnie patrzył i już się przestraszyłam, że zaraz uklęknie. Wziął głęboki oddech, wyciągnął z kieszeni marynarki czerwone, aksamitne pudełko i już otwierał usta by powiedzieć, czy....Gdy nagle w restauracji rozległ się piskliwy wrzask radości. Majka, moja Majka krzyczał ktoś na mój widok. Od razu poznałam, że to Oskar po co najmniej dwóch piwach. I nie wiem do dziś co mnie  wtedy podkusiło, może radość, że go widzę po tylu latach; może szczątki czarnej kobry we mnie. Nie wiem. Puściłam rękę Łukasza, wstałam, podeszłam do Oskara i wpadłam w jego otwarte ramiona. Na domiar złego ten wariat zaczął mnie całować po  włosach, czole, twarzy i wpił się w moje usta. Dokładnie tak to wyglądało. Kiedy się zreflektowałam odsunęłam go od siebie i żartobliwie pogroziłam palcem. Nie muszę mówić, że wszyscy się na nas patrzyli i szeptali, że pewnie małżeństwo albo narzeczeni  się spotkali. Kiedy już się ode mnie odkleił, przedstawił mi swoją żonę - Angielkę rzecz jasna. Kiedy odwróciłam się, by  przedstawić im Łukasza, zrozumiałam całą grozę sytuacji. Miał ogromny ból w oczach, tak jakby jego źrenice rozbiły się jak lustro. Podał rękę Oskarowi i jego żonie i powiedział, że nie będzie przeszkadzał i wyszedł. Po prostu wyszedł. A ja usiadłam i słuchałam paplania Oskara. Czułam się niezdolna zrobić ani jednego ruchu. Ani jednego. Oskar gadał bez przerwy jak nakręcony, a ja nawet nie miałam siły być na niego wściekła. Pewnie  piwo i szok, że mnie spotkał, podziałały tak, że zapomniał o dystansie, zbawiennym dystansie. Kiedy zauważył, że go nie słucham, zadał mi sakramentalne pytanie - A co u ciebie słychać? I  dokończył siląc się na dowcip: - Widzę, że już nie singielek. A ja odparowałam, że właśnie przegonił mężczyznę najbardziej kochanego na świecie, który chciał mi się oświadczyć. Zmarkotniał trochę i szepnął, że wszystko da się jakoś wytłumaczyć. Komu – spytałam – ścianom? Bo jak zauważyłeś Oskarze, on wyszedł. Angielka uśmiechała się do mnie mile i byłam przekonana, że za wiele nie rozumie z tej całej, bądź co bądź komicznej sytuacji. Pożegnałam się grzecznie i powiedziałam, żeby się nie przejmował. I miło ciebie  było zobaczyć. Wyszłam i nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Z opuszczoną głową, powoli, jak żołnierz z tego wiersza, szłam i czułam się... Nie wiem jak się czułam. W końcu dotarłam do domu. Prysznic dodawał mi zawsze otuchy i ciepła, więc stałam tak długo, aż gęsia skórka nie pojawiła mi się na ramionach. Usiadłam pod krzyżem. Widzisz Jezu – powiedziałam – możesz mi jakoś pomóc? Nagle wstałam. Podeszłam do szafki. Wyciągnęłam zmęczoną życiem kartkę i podarłam na strzępy. Nigdy więcej żadnych przysiąg – powiedziałam głośno i rozpłakałam się. Co mi pozostało. Jak miałam wytłumaczyć, że to jedno wielkie nieporozumienie i komu. Łukasza nie było obok, a Chrystus patrzył na mnie. To nie tak miało być nie tak! -  Chryste mój kochany, Przyjacielu z krzyża. Mam dość tego szukania i wyglądania, aż ktoś mnie pokocha, a potem jak to się stanie, to zobacz sam. Wiem, że Łukasz mnie kocha i ja go kocham. Gdyby tylko dowiedział się jak było naprawdę to może wtedy przebaczyłby mi i bylibyśmy razem albo....... zostanę z Tobą. Nie będę już szukać. Tylko proszę spraw, żeby jutro zjawił się w firmie, żebym mu mogła wszystko wytłumaczyć. Niestety nie pojawił się w firmie pracy. Ani następnego dnia, ani następnego jeszcze później. Mówili, że wziął urlop. Nic mi o tym wcześniej nie mówił – pomyślałam. Może chce odpocząć, przemyśleć, albo nie chce ciebie znać – powiedziałam głośno do siebie. Potem ja poszłam na urlop, przyjechałam samotnie nad morze i szczerze mówiąc nie wiem dlaczego. A teraz siedzę przed tym nie swoim biurkiem i piszę. Słyszę śpiewy przy ognisku i one powodują, że nie jest tutaj tak cicho i pusto. Właściwie nie wiem, po co to wszystko piszę i  kogo to może interesować. Piszę i ciągle myślę o Łukaszu. Piszę i żałuje, że Łukasz nigdy się o tym wszystkim nie dowie, no bo jak. Nagle mnie olśniło. Wiedziałam już co zrobię. Pomyślałam chwilę i napisałam drukowanymi literami, żeby nie przeoczył i zauważył.
ŁUKASZU! TAK WYGLĄDAŁO MOJE ŻYCIE. NIE BYŁO ŁATWE, ALE CHRYSTUS MI POMÓGŁ , POKOCHAŁ I DAŁ MI CIEBIE. JEŻELI MOŻESZ MI PRZEBACZYĆ I WRÓCIĆ DO MNIE, DAJ MI JAKIŚ ZNAK, A JEŻELI NIE – DAJ TEN PIERŚCIONEK TEJ, KTÓRA CIEBIE BARDZIEJ POKOCHA NIŻ JA. DZIĘKUJE ZA TE WSZYSTKIE WSPÓLNE LATA. BARDZO CIEBIE KOCHAM!
TWOJA MAJKA
Popatrzyłam na krzyż, który przywiozłam go ze sobą, bo nie wiedziałam, czy tutaj też będzie, i dopisałam. WŁAŚNIE ŚPIEWAJĄ PRZY OGNISKU „MAJKĘ”. PEWNIE JAKIŚ CASANOVA ŚPIEWA I PATRZY DZIEWCZYNIE W OCZY. NIE MARTW SIĘ. TYM RAZEM NIE UWIERZĘ I TYLKO POSŁUCHAM. ZRESZTĄ NIE BĘDZIE ŚPIEWAŁ DLA MNIE. JA MAM JUŻ SWOJE 30 LAT.